Filmowe spojrzenie na powojenną Warszawę

R

Wybitny filmoznawca po raz drugi odpowiada na pytania Romana Soroczyńskiego.

Kilka dni temu opublikowaliśmy pierwszą część rozmowy z wybitnym filmoznawcą i popularyzatorem kina, Stanisławem Janickim. Dotyczyła ona Warszawy przedwojennej (zob. https://heroldtargowka.pl/przedwojenna-warszawa-okiem-czlowieka-kina/). Teraz Pan Stanisław wspomina okres powojenny.

– Roman Soroczyński: W 1951 roku rozpoczął Pan studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim.

Stanisław Janicki: Przed maturą chciałem być dyrygentem – kimś, kto kieruje zespołem. W drugim rzędzie był wybór reżyserii. Nie dostałem się.

Lubi Pan pracę zespołową.

– Tak, ale pod warunkiem, że ja jestem ten główny. (śmiech).

Jak wypadło porównanie z przedwojennym miastem?

– Podczas studiów braliśmy udział w odbudowywaniu Warszawy. W soboty  chodziliśmy do pracy przy odgruzowywaniu Starego Miasta. Na trzecim roku już tego nie robiliśmy, bo w soboty odbywały się zajęcia studium wojskowego. Studia na Uniwersytecie były swoistą nobilitacją.

Wracając do przedwojennej pamięci, została ona przez Pana „wykorzystana” podczas zwiedzania, w towarzystwie (jak się domyślam) koleżanek i kolegów, warszawskiego ZOO.

– Zawsze miałem bardzo dobrą pamięć wizualną. Mogę nie pamiętać nazw, ale pamiętam obrazy. Dlatego nadaję się do filmu. Jak mówię Stare Miasto, to widzę, jak ono wyglądało: wychodziliśmy na kupę gruzów, stały ciężarówki, na które ręcznie wrzucaliśmy cegły. Tego nie dało się robić  łopatą. Wróćmy do wizyty w ZOO. Była niedziela, nie było zajęć. Wszyscy byliśmy z prowincji i nie bardzo się orientowaliśmy. W pewnym momencie przypomniałem sobie, że przed wojną chodziliśmy z ojcem do ogrodu zoologicznego. Natychmiast sprawdziłem i okazało się, że ogród jest tam, gdzie był; wejście jest tam, gdzie było; kasa murowana jest taka sama. Podejrzewam, że po dziś dzień, bo byłoby zbrodnią, gdyby to zmieniono. Weszliśmy w długą aleję i mnie zaczęły się otwierać szare komórki. Patrzymy: słonie – są, żyrafy – są, lwy na wybiegu – są. Oczywiście, że nie wszystkie zwierzęta jeszcze były, ale te tak. Po tej wizycie moje wartości czy lokaty towarzyskie poszły do góry!

Mieszkał Pan w akademiku.

–  We trzech akademikach. Na każdym roku studiów w innym. Najpierw przy Narutowicza. Tam była, i chyba jest do tej pory, pewna specyfika. Korytarze są na każdym piętrze. Biegaliśmy naokoło. Najlepszy był bieg z kubkiem. Zachowałem książkę Woltera „Tak toczy się światek”, którą wówczas otrzymałem z dedykacją za zwycięstwo: „Stanisławowi Janickiemu, pseudo Klapkowi, zwycięzcy biegu dookoła studni studenckiej, w czasie 1 minuty i 10 sekund. …” Na drugim roku byłem na Elekcyjnej. Wiedzieliśmy, że jest to nowy akademik. Jak przyjechaliśmy, okazało się, że jest on „bardzo” nowy: nie był wykończony. Ściany stały, ale w środku nic nie było. Najgorsza była wilgoć! Nad wejściem – jak to w tamtych czasach – był transparent. Ktoś wpadł na genialny pomysł: na transparencie znalazł się napis „Nie kwękać!” z podpisem „Makarenko”. (śmiech). Pomysł był nieprawdopodobny. Mieszkanie było okropne. Wieczorem musieliśmy otwierać okna. Ale to był październik – listopad i zaczęły się przymrozki. Ustalaliśmy dyżury, kto miał zamykać okna, jak już wszyscy byli w łóżkach. Na trzecim roku mieszkałem przy ulicy Kickiego.

Jeśli chodzi o pracę, to miał Pan etat w „Żołnierzu Wolności” – ówczesnej gazecie Wojska Polskiego.

– Nie wiem, czy to był etat. Ja tam pracowałem w czasie studiów.

Nawiasem, w książce W starym kinie Stanisława Janickiego, będącej zapisem Pańskich rozmów z Andrzejem Pacułą, jest pomyłka: napisano w niej, że redakcja mieściła się na rogu Grzybowskiej i Targowej, podczas gdy była to ulica Towarowa. Targowa jest na Pradze.

– No tak! Po tym poznaje się przypisanego Warszawiaka.

W starym kinie Stanisława Janickiego – okładka książki/ fot. Roman Soroczyński

W książce stosuje Pan nazwy: „Warszawka” i „Księstwo warszawskie”.

– Te nazwy stosowano zamiennie. To byli „prawdziwi” warszawiacy. Tak mówiono o Andrzeju Wajdzie i jego otoczeniu: zadzierają nosa i tak dalej. Dodam, że niesłychanie ceniłem Andrzeja Wajdę, któremu zawdzięczam kilka książek.

Dlaczego Zygmunt Kałużyński nie lubił Andrzeja Wajdy?

– Kałużyński wielu nie lubił! Grono tych, których on lubił czy akceptował, było bardzo niewielkie.

A Pan do jakiej kategorii należał?

– Ja byłem taki na pół: przyjechałem, ale – zaraz, zaraz! – mieszkałem tu aż dwa lata, w dodatku przed wojną! Chociaż nie do końca wszyscy byli rodowitymi warszawiakami. To taki typ: warszawiak, który raczej przyjechał skądś.

Teraz nazywa się takich ludzi „słoikami”. Proszę mi powiedzieć, jak Pan odebrał zniszczoną Warszawę?

– My wiedzieliśmy o tym, że Warszawa jest zniszczona. Dlatego nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Byliśmy wówczas patriotami miasta. Zresztą do tej pory tak jest. Te ręce, tymi rękoma odgruzowywałem warszawską Starówkę! Kiedy jechałem na studia, nie myślałem o tym, że mógłbym pracować w Warszawie. To się narodziło na drugim roku. Zresztą nie było o to łatwo.

No tak! O ile dobrze wiem, była to swoista kwadratura: żeby otrzymać pracę, trzeba było mieć meldunek – żeby dostać meldunek, trzeba było mieć pracę.

– Dlatego ja wykombinowałem sobie pracę w „Żołnierzu Wolności” w czasie studiów. Jak już wszedłem na specjalizację „film”, prowadzoną przez fantastycznego profesora Jerzego Toeplitza, to dosyć szybko zorientowałem się, że – jeśli ja chcę w tym fachu zaistnieć jako krytyk filmowy – to muszę być w Warszawie. Życie filmowe wtedy, to jedyne prawdziwe – to była Warszawa. Dzisiaj to jeżdżą do Katowic, do Lublina i tak dalej. Wtedy nie! Jak przyjeżdżały delegacje zagraniczne, to do Warszawy. Proponowano mi Katowice, bo ja byłem na praktyce w „Trybunie Robotniczej”. Zresztą, wspominam ją bardzo dobrze. W dodatku rodzice mieszkali w Zabrzu. Wybrałem jednak Warszawę i robiłem wszystko konsekwentnie, żeby zostać w tym mieście.

Mieszka Pan w Bielsku-Białej od 1995 roku, a program „W Starym Kinie” został Panu odebrany (bo tak to należy nazwać!) dwa lata później. Czy przez te dwa lata dojeżdżał Pan do Warszawy w celu nagrywania programu?

– Dojeżdżałem, ale najpierw redakcja przysyłała mi pociągiem kasety VHS z filmami do wykorzystania. Ja oglądałem filmy, pisałem felieton, po czym wsiadałem do pociągu i jechałem do Warszawy. Przez pewien czas nie było z tym problemu, ponieważ w dalszym ciągu wynajmowałem mieszkanie przy ul. Pejzażowej. Doszedłem do wniosku, że wynajem tego mieszkania jest nieopłacalny. A trwało to piętnaście lat. Wtedy urwało się sporo kontaktów.

Jak często w latach późniejszych odwiedzał Pan Warszawę?

– Bywałem od czasu do czasu, ale pandemia wiele zmieniła. Poza tym od pewnego czasu uziemiają mnie kłopoty z kręgosłupem. Po mieszkaniu sobie chodzę. Ale jeśli mam wyjść na zewnątrz, żona podjeżdża samochodem pod samą klatkę schodową, ja wychodzę, korzystam z laseczki i z poręczy, robię kilka kroków po równym chodniku i wsiadam do samochodu. Jestem zawożony. Niedawno byliśmy na fantastycznym spektaklu teatralnym pod tytułem „Faraon”, w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Było to skrzyżowanie Kawalerowicza z Prusem i „Aidą”. Tu jest świetny zespół! W pierwszych latach po zamieszkaniu w Bielsku-Białej chodziłem na premiery, ale patrzyłem na nie jeszcze z perspektywy widza warszawskich teatrów.

Stanisław Janicki z Żoną - fot. Roman Soroczyński
Stanisław Janicki z Żoną – fot. Roman Soroczyński

Warszawa – to również, a może przede wszystkim, aktywność zawodowa Stanisława Janickiego. Ale o tym… w następnym odcinku rozmowy. Tymczasem życzę mojemu Rozmówcy dużo zdrowia!


    Leave a comment
    Your email address will not be published. Required fields are marked *